Artykuł ukazał się w FORUM nr 9 (26-02-04.03.2007). Oryginał na podstawie Psychology Today
Medytacja lepsza niż prozac.
WGLĄD W GŁĄB
W poszukiwaniu sposobu na ból i stres nowoczesna psychologia nobilitowała tradycyjną naukę o medytacji. Okazuje się, że poczucie szczęścia można kształtować jak bicepsy na siłowni. Wystarczy trening. 24 minuty dziennie.
Kiedy mój syn miał osiem lat, zadzwonił na policję, ponieważ zabrałam mu gamę boya. Szkoda, że nie interesowałam się wówczas buddyzmem, bo prawdopodobnie poradziłabym sobie z tą sytuacją o wiele lepiej. Prawdopodobnie nie nawrzeszczałabym na niego, gdy rozmawiał z dyspozytorem. Prawdopodobnie nie trzęsłabym się jak osika, gdy policjanci przesłuchiwali nas w oddzielnych pokojach - do chwili, gdy usłyszałam za ścianą pytanie zdumionego funkcjonariusza: Co ci zabrała twoja mama? A co najważniejsze, o wiele szybciej wybaczyłabym synowi i cała sprawa nie zakończyłaby się tak dramatycznie. Być może nawet potraktowałabym go ze współczuciem. Marną pociechą jest świadomość, że wielu skądinąd całkiem normalnych ludzi podobnie sobie nie radzi. Nasze skupienie pryska, cierpliwość szybko się wyczerpuje. Napędzani strachem, złością, pragnieniami oraz innymi głęboko zakorzenionymi namiętnościami machinalnie przechodzimy od bodźca do działania.
DYSCYPLINUJĄC MYŚLI
W przeciwieństwie do tego osoby praktykujące medytację buddyjską wykorzystują swój umysł w sposób znacznie bardziej umiejętny. Czerpiąc z dwuipółtysiącletniej tradycji „technologii mentalnej", czyli ze skarbnicy technik umożliwiających uważne przypatrywanie się funkcjonowaniu umysłu, rozwijają w sobie metody kontrolowania życia psychicznego - co pozwala na unikanie burz emocjonalnych - oraz rozbudzają świadomość, spokój, współczucie i radość. Ich przykład pokazuje, że wszyscy możemy modyfikować swoje nastroje, regulować emocje oraz zwiększać zdolności poznawcze -słowem, możemy wykorzystywać lepiej potencjał naszego umysłu.
- To długotrwała strategia pielęgnowania serca umysłu, aby w pełni wykorzystać jego możliwości mówi B. Alan Wallace, założyciel i prezes Santa Barbara Institute for Consciousness Studies (Instytutu Badań nad Świadomością w Santa Barbara).Wallace jest buddystą i uczonym, który zgłębia relacje między nauką i religią. Wierzy, że sami jesteśmy sprawcami większości cierpień, które odczuwamy. W obliczu zagrożenia poczucia „ja" nasze uczucia tworzą bastion i zaciemniają postrzeganie za pomocą zmysłów. W końcu reagujemy tak, jak byśmy nie mieli żadnego wyboru.
Medytacja zmienia to, co uważamy za trwałe cechy mentalne, przeobraża nasz niepokój oraz gniew. Praktykujący medytację się przekonują, że uczucia to wydarzenia, które powstają w naszej psychice jak bąbelki wznoszące się z dna garnka z wrzątkiem. - Uczymy się z dystansem podchodzić do emocji, nie czepiamy się ich już kurczowo - twierdzi Richard Davidson z Uniwersytetu Wisconsin w Madison. Jon Kabat-Zinn, założyciel pionierskiej Stress Reduction Clinic (Kliniki Redukowania Stresu) w Ośrodku Medycznym Uniwersytetu Massachusetts, uważa, że w wyniku zadziwiającej zbieżności wyników badań naukowych, dotyczących stanów wewnętrznych człowieka, z nowym rozumieniem tradycji duchowej medytacja buddyjska prowadzi do poszerzenia naszego rozumienia człowieczeństwa.
Około dziesięciu milionów Amerykanów deklaruje, że praktykują taką lub inną formę medytacji. Wśród tradycji duchowych buddyzm stanowi wyjątek w tym sensie, że przywiązuje wielką wagę do psychologii. Główne nauki buddyzmu zachęcają praktykujących do uwolnienia się od cierpień i odkrycia szczęścia. Koncepcja samodoskonalenia leży u podstaw bhavany - tłumaczonej powszechnie z sanskrytu jako „medytacja", choć dosłownie określenie to znaczy „pielęgnowanie". - Termin ten ma dokładnie takie konotacje, jakbyśmy mówili o pielęgnowaniu ogrodu - mówi Wallace.
Twierdzenie, że korzystne stany umysłu - takie jak skupienie, dobroć i poczucie szczęścia - można rozwijać w ramach praktyki, wciąż uważa się na Zachodzie za zbyt radykalne. Oprócz coraz bardziej popularnego nurtu „psychologii pozytywnej", której wielu czołowych przedstawicieli pozostaje pod wpływem buddyzmu, uczeni Zachodu wciąż w dużej mierze koncentrują się raczej na leczeniu umysłowo chorych, nie zaś na polepszaniu życia tych, których uważa się za osoby „normalne". Przypomnijmy sobie skromne cele Freuda: chodziło o to, by przekształcić nerwicę histeryczną w „pospolite nieszczęście". Zachodnia nauka zadowala się przekonaniem, że każdy z nas ma mniej lub bardziej zdeterminowaną genetycznie matrycę określającą szansę pomyślnego życia - że szczęście i miłość nam się przytrafiają. Budda ujął to inaczej. Nauczał, że nasze podstawowe uwarunkowania być może skazują nas na cierpienie, ale jeśli tak się dzieje, to tylko wskutek naszej ignorancji. Możemy przekroczyć nasz los, gdy uczymy się poprzez medytację, jak uspokajać umysł. A więc nie tylko, jak się odprężać i radzić sobie ze stresem do czego sprowadzają się popularne wyobrażenia buddyzmu - ale też, jak w rygorystyczny sposób wyćwiczyć się w wykorzenianiu zgubnych nawyków mentalnych. Medytacja nie jest celem samym w sobie, lecz narzędziem służącym do zgłębiania własnego umysłu i przekształcania światopoglądu. W trakcie medytacji nie bujamy w obłokach, lecz dostrajamy nasz umysł, doskonalimy umiejętność autorefleksji.
- Przestajemy niezmiennie kierować się na zewnątrz. Zaczynamy patrzeć do wewnątrz, zaczynamy dostrzegać, jak funkcjonuje umysł, i zmieniamy go myśl po myśli - wyjaśnia Matthieu Ricard, mnich buddyjski, uczony i francuski tłumacz dalajlamy.
- Francuscy intelektualiści tego nie lubią. Mówią: „Bądźmy spontaniczni, namiętności są smakiem życia". Uważają, że podejmowanie wysiłku jest nieprzyjemne - że to stara, głupia dyscyplina - dlatego tkwimy w takim zamęcie. A przecież wielu z nas rozumie, że poprzez ćwiczenia fizyczne możemy nabrać dobrej kondycji. Dlatego idea rozwijania umiejętności mentalnych zyskuje coraz więcej zwolenników.
Zachęta do nowego podejścia pojawia się z nieoczekiwanej strony. Neurologia dysponuje przekonującymi świadectwami, że mózg jest elastyczny, obdarzony przez całe życie zdolnością do reorganizacji w odpowiedzi na nowe doświadczenia. - Dziś wiemy, że pobudzanie neuronów może powodować zmiany w połączeniach układu nerwowego, a doświadczenia życiowe prowadzą do zmian w tym pobudzaniu - wyjaśnia Daniel Seigel, psychiatra z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Na przykład mózg skrzypka zmienia się w miarę jak muzyk doskonali swoje umiejętności. Tak samo mózg londyńskiego taksówkarza, którego zarobek zależy od niezawodnej pamięci. Podobnie poprzez wielokrotnie powtarzaną praktykę skupiania uwagi medytujący może wzmacniać obwody nerwowe odpowiedzialne za świadomą kontrolę uwagi. Pewien lama tybetański powiedział Wallace, że przed podjęciem takiego treningu jego umysł był jak jeleń o rozłożystym porożu, próbujący przedrzeć się przez gęsty las. Zwierzę takie raz po raz wikła się w gałęzie. Lecz po wielu latach praktyki jego u zaczął bardziej przypominać małpę w dżungli, swobodnie bujającą się na konarach.
NA TROPACH SZCZĘŚCIA
- Osoby pokroju wspomnianego lamy są tym medytacji, czym był Lance Armstrong dla kolarstwa - niedościgłymi mistrzami - twierdzi Davidson. A jego pionierskie scyntygramy mózgów (obrazy komputerowe mózgu uzyskane po podaniu badanym niewielkich dawek izotopów promieniotwórczych) mnichów tybetańskich: dostarczają ciekawych świadectw wskazujących, że emocje, takie jak miłość i współczucie w gruncie rzeczy są umiejętnościami, których można się nauczyć. Badania pokazują także, że życie monastyczne nie jest niezbędnym wymogiem - nawet krótka, ale regularna medytacja przynosi bardzo wymierne korzyści. Przejście na buddyzm również nie stanowi konieczności. - Jestem przekonany, że można diametralnie odmienić swoje jeśli zacznie się choćby od pół godziny dziennie - mówi Ricard. - Gdy praktykujemy, pojwia się strumyczek aktów poznawczych. Kropla po kropli napełniamy dzban.
Niedawne badania przeprowadzone w szpitalu chorób ogólnych w Massachusetts dowodzą, że codzienna 40-minutowa medytacja pogrubia części kory mózgowej odpowiedzialnej za uwagę i przetwarzanie sensoryczne. W pilotażowych badaniach przeprowadzonych na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco naukowcy odkryli, że u nauczycieli, którzy mieli nikłe pojęcie o technikach buddyjskich i medytowali dziennie niespełna pół godziny dziennie, nastrój poprawił się w takim stopniu jak gdyby zażywali środki antydepresyjne.
Są rozmaite rodzaje medytacji, które mozna wykorzystać do rozwinięcia określonych umiejętności mentalnych. Podejście, o którym mowa, koncentruje się na praktykach dotyczących powszechnych problemów emocjonalnych. Dzięki podstawowym technikom medytacyjnym możemy rozwinąć w sobie umiejętność utrzymywania koncentracji, zwiększyć stabilność emocjonalną, rozumieć uczucia innych oraz uwolnić się od ograniczeń, uniemożliwiają nam doświadczanie szczęścia. Komputery, pagery, gry wideo, telefony, bezustanne e-maile - to wszystko niszczy naszą zdolność koncentracji. Współczesne życie sprzyja stanowi rozproszenia. Lecz być może problem nie kryje się w naszych telefonach komórkowych, tylko w nas samych. W końcu to my bez przerwy dokonujemy wyboru między tym, czym się zajmujemy, a tym, czego unikamy.
Niestety większość z nas dokonuje tych wyborów - w najlepszym razie - półświadomie. Nawet nie próbujemy kontrolować naszej uwagi, być może dlatego, że nie wiemy, jak to robić. Buddyści twierdzą, że umiejętność tę można doskonalić poprzez konsekwentną praktykę medytacji: umysł jest z natury niestabilny, skłonny do rozkojarzenia, a medytacja go uspokaja.- Medytacja to właściwie zwracanie uwagi – twierdzi Kabat-Zinn. Rozwijanie koncentracji nie tylko stabilizuje i rozjaśnia umysł, ale też może zwiększać naszą kreatywność i produktywność oraz wzbogacić związki z innymi ludźmi. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdybyśmy zwracali w stu procentach uwagę na naszego partnera życiowego!
Punktem wyjścia na tej drodze jest uwaga, czyli wolna od osądzania świadomość konkretnego przedmiotu, oraz głębokie wnikanie w naturę rzeczy. Powszechne podejście do rozwijania uwagi polega na skupieniu się na jakimś przedmiocie lub własnym oddechu - kierujemy uwagę na wdech i wydech oraz cierpliwie sprowadzamy ją z powrotem do oddychania, ilekroć zaczynamy błądzić myślami gdzieś daleko. - Praktykujemy skupianie się na jednym przedmiocie - mówi Clifford Saron, neurolog z Ośrodka Badań nad Umysłem i Mózgiem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis. - Zaczynamy obserwować przepływ percepcji z minuty na minutę. W miarę pogłębiania praktyki zauważamy prawidłowości w tych oscylacjach. To tak, jakbyśmy napinali mięśnie w mózgu. Richard Davidson z Uniwersytetu Wisconsin twierdzi, że ćwiczenie umysłowe polegające na medytacji wzmacnia i stabilizuje sieci neuronowe w ośrodku wykonawczym całego mózgu odpowiedzialnym również za uwagę.
- Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo elastyczne są to obwody - dodaje. - O wiele bardziej niż dotąd przypuszczano.
Trudność takiej praktyki polega na znalezieniu cienkiej granicy między nudą a rozkojarzeniem. Wykorzystujemy do tego proces autorefleksji, który psychologowie nazywają metakognicją: to niejako świadomość świadomości. To dzięki niej wiemy, kiedy - z jednej strony - zaczynamy tracić zainteresowanie i musimy wykrzesać z siebie nową świeżość oraz - z drugiej strony - kiedy zaczynamy błądzić myślami i musimy przywołać z powrotem swoją uwagę. Gdy tak krok po kroku coraz lepiej dostrajamy uwagę, zauważamy typowy chaos naszych myśli i stopniowo dostrzegamy kryjący się za nimi spokój. - Świadomość bierze górę nad myślami - mówi Kabat-Zinn - bo jesteśmy świadomi swoich myśli.
W swojej nowej książce „The Attention Revo-lution: Unlocking the Power of the Focused Mind" (Rewolucja w podejściu do uwagi: uwolniona moc skupionego umysłu) Wallace opisuje dziewięciostopniowy program osiągnięcia spokoju - „trwania w spokoju" zwanego w buddyzmie śamathą. Pewien buddyjski uczony powiedział, że uwaga staje się „lampką oliwną, której płomieniem już nie miota powietrze; dokądkolwiek kierujemy świadomość, jest ona stabilna i wyostrzona". Badania pokazują, że dla zwiększenia efektywności w testach wymagających koncentracji krótkie sesje medytacyjne mogą odnieść lepszy skutek niż drzemka - i to nawet wśród nowicjuszy. Ale korzyści jest więcej. Medytacja może radykalnie wpływać na emocje. Większa część naszych przeżyć emocjonalnych składa się z porywów negatywnych uczuć przetaczających się przez nasz umysł. Uczucia te stanowią dla nas torturę, choć nie są fundamentalnie powiązane z konkretnymi doświadczeniami. Emocje to nie fakty - stwierdza Davidson.
BARDZIEJ NIEBO NIŻ BURZA
Takie stany wzburzenia emocjonalnego częstokroć są naszymi największymi wrogami - paraliżują umysł, uniemożliwiają klarowne postrzeganie i reagowanie. Innymi słowy ograniczają naszą zdolność do tego, byśmy żyli pełnią życia. Z badań wynika, że negatywne emocje są tak stresujące, że większość ludzi, gdyby miała wybór, wolałaby znosić duży ból fizyczny, na przykład wywołany silnymi elektrowstrząsami.
A jednak ludzie z własnego wyboru karmią się ogromnymi porcjami umysłowego cierpienia, tym, co Robert Sapolsky, neurolog z Uniwersytetu Stanforda, nazywa „cierpieniem dodatkowym" „bólem tego, co było, co będzie, co mogłoby być albo czego doświadcza ktoś inny". Pokazał z upływem czasu takie dodatkowe porcje cierpienia umysłowego mogą uszkodzić te części mózgu są odpowiedzialne za uczenie się i pamięć, jak również mogą osłabić system odpornościowy.
Kilka dekad przed badaniami Sapolsky'ego psycholog kognitywny Albert Ellis wystąpił z radykalną wówczas tezą, że bolesne uczucia biorą się bardziej z ludzkich przekonań niż z rzeczywistości: myśli mogą prowadzić do udręki. Dziś psychologowie prowadzący terapię kognitywno-behawioralną - w tym leciwy już Ellis - radzą pacjentom zmniejszać stres emocjonalny przez zmianę treści ich myśli, kwestionowanie dotychczasowych przekonań oraz badanie nowych możliwości.
Medytacja buddyjska w odmienny sposób ujmuje te zagadnienia. Przekształca nie tyle same emocje co nasz stosunek do nich. Pozwala nam z chwili na chwilę obserwować zmiany nastroju w taki sposób, że możemy się wśród nich poruszać. - Przypominamy bardziej niebo niż burzę - stwierdza Kabat-Zinn. W ten sposób możemy uniknąć pokusy formułowania niesprawiedliwych osądów oraz skłonności do natychmiastowej impulsywnej reakcji.
Wydaje się, że to podejście odnosi skutek daniach pod kierownictwem psychologa Zindela Segala z uniwersytetu w Toronto okazało się, że medytacja z powodzeniem zapobiegała nawrotom depresji u pacjentów z historią powtarzających się zaburzeń nastrojów.
Według Wallace'a medytacja staje się rodzaju „tablicą rozdzielczą naszych emocji. Trzymając się tej analogii: obserwujemy przyrządy pomiarowe i w sposób obiektywny ustalamy, czy grozi nam „przegrzanie". Nie jesteśmy wiec zaskoczeni, kiedy nagle z silnika bucha para. W tym przypadku silnikiem jest to, co nazywa się układem limbicznym (odpowiada on za emocje) - połączonym z korą przedczołową. Poprzez oddziaływanie na korę przedczołową medytacja potrafi schłodzić rozbudzenie pochodzące z systemu limbicznego, w którym w reakcji na lęk lub gniew włącza się tryb alarmowy.
Być może mogłam dostrzec, że moja chęć, aby wrzasnąć na syna, gdy wykręcał numer na policję, jest bezsensowna. Jednak na co dzień trudno o taką jasność widzenia. W wypadku większości z nas czas, który upływa pomiędzy prowokującym nas bodźcem a działaniem, jest krótszy niż jedno uderzenie serca. Wydarzenie stanowiące impuls oraz reakcję znajdującego się w mózgu jądra migdałowatego, czyli „ośrodka strachu", dzieli zaledwie ćwierć sekundy. Z drugiej strony to dość czasu, by emocje opanowały naszą chęć ferowania wyroków i tak właśnie najczęściej się dzieje.
Medytacja może jednak sprawić, że ta reakcja łańcuchowa zostanie przerwana, bo „dostrzegamy iskrę, zanim buchnie płomień". Poprzez wielogodzinne obserwowanie tyranicznego samowładztwa swoich emocji możemy stopniowo poznać spokój własnego umysłu: tę jego część, która pewnego dnia przeciwstawi się tyranii. - Zaznajamiamy się z tym, jak powstają emocje - mówi Matthieu Ricard - i jak zniewalają nasz umyśl albo znikają bez śladu.
KTO KOCHA SIEBIE
Medytacja to także doskonałe narzędzie dostrajania się interpersonalnego, czyli innymi słowy współczucia - Zdolność do postrzegania własnego umysłu dodaje Seigel z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles - to zdolność do postrzegania umysłów innych ludzi.
Jak wie każdy rodzic nastolatka, współczucie to często mozolna praca. Rozbudzanie w sobie serdeczności dla kogoś, kto warczy jak pies, prosząc o pieniądze, wymaga dużego wysiłku. By to się powiodło, niektórzy rodzice muszą stosować pewne zabiegi w stosunku do własnego umysłu - przypominają sobie na przykład, że zbuntowany nastolatek był kiedyś rozkosznym niemowlakiem.
Podczas medytacji buddyści robią coś podobnego. - Trzeba to powtarzać w kółko - mówi z uporem Ricard. - I wcale nie jest to skomplikowane. Wyobraźmy sobie kogoś, kogo kochamy: życzymy tej osobie wszystkiego najlepszego i uczucie to stopniowo rozszerzamy na innych. Powinniśmy nim objąć ludzi, których uważamy za wrogów. Następnym krokiem jest włączenie wszystkich istot: pragniemy, by uczucie to „rozrastało się i rozrastało, by wypełniło nasz umysł do tego stopnia, że każdy nasz żywy atom tchnie miłującą dobrocią, współczuciem i życzliwością". - Trwamy w tym, aż staje się to częścią naszego umysłu, a potem powtarzamy. W końcu to jest coraz łatwiejsze, szybsze i silniejsze, także przez resztę czasu, nie tylko wtedy, gdy medytujemy. To jak jazda konna. Na początku trzeba być bardzo uważnym, żeby nie spaść, lecz prędko zapominamy, że siedzimy w siodle - kontynuuje Ricard.
Wydaje się, że z neurobiologicznego punktu widzenia jesteśmy zaprogramowani do odczuwania empatii. W latach 90. naukowcy odkryli, że ludzki umysł ma system „neuronów lustrzanych", które uruchamiają się wtedy, gdy obserwujemy zachowania i emocje innych ludzi - choćby, na przykład, wyraz bólu lub radości odmalowujący się na czyjejś twarzy. Taka aktywacja pozwala nam nie tylko odczytywać stany uczuciowe innych osób, ale także je współodczuwać.
Dopiero niedawno naukowcy zaczęli opisywać te regiony mózgu, które powiązane są z odczuwaniem pozytywnych emocji takich jak empatia. Kiedy Davidson badał za pomocą encefalografu Ricarda kontemplującego współczucie, zauważył zastanawiający wzrost fal gamma w lewej korze przedczołowej, obszarze związanym podobno z odczuwaniem szczęścia. Te ustalenia naukowe zdają się potwierdzać to, o czym często mówił dalajlama: Osoba medytująca nad współczuciem dla innych jako pierwsza czerpie z tego korzyści.
To współczucie zaczyna się w domu. - Ten, kto kocha siebie, nigdy nie skrzywdzi innych - powiedział podobno Budda. Sumienna praktyka medytacyjna to wyraz współczucia dla nas samych, ponieważ świadomie poświęcamy czas i wysiłek na poprawę naszego samopoczucia. Wgląd w głąb siebie, jakiego dostępujemy podczas takiej praktyki, sprawia, że łatwiej nam odczuwać miłość w stosunku do innych. Uświadamiając sobie, że często się porwać emocjom, stajemy się mniej skłonni do obwiniania innych za podobne zachowania, do interpretowania ich postępowania jako umyślnych, szkodliwych czynów.
Współczucie pomaga również ludziom w radzeniu sobie z własnym cierpieniem, ponieważ przypomina nam, że inni też cierpią. - Wtedy nasz ból nie jest aż tak uciążliwy - mówi Ricard. - Przestajemy zadawać sobie gorzkie pytanie: dlaczego ja? Więź między współczuciem dla innych i dla nas samych wyjaśnia być może, dlaczego w najnowszych badaniach łączy się altruizm ze zdrowiem i poczuciem szczęścia.
O tym, że Amerykanie masowo chcą dążyć do szczęścia, świadczą poczytne książki o sposobach znajdowania radości w życiu czy harwardzki kurs „spełnionego i kwitnącego życia". Oczywiście szczęście szczęściu nierówne. Większość z nas ceni sobie szczęście w rozumieniu hedonistycznym: doświadczanie przyjemności oraz gromadzenie dóbr materialnych i bogactw. Jest jednak inny rodzaj szczęścia, zwany eudajmonią, który polega na realizacji osobistych celów i osobistego potencjału. Idea ta ciągnie się przerywaną linią od Arystotelesa przez Masłowa po Sartre'a, gdzieś po drodze biegnąc równolegle do buddyzmu. Buddyzm głosi, że trwałe szczęście jest naszym przyrodzonym prawem. Lecz to szczęście nie bierze z posiadania; jego źródłem jest uwolnienie się umysłowej ślepoty i chorobliwych emocji. Kiedy tego dokonamy, twierdzi Ricard, widzimy się bez zasłon i zafałszowania. - To radość ze zbliżania się do wewnętrznej wolności oraz miłującej dobroci, która promieniuje na innych.
Jest wszakże małe „ale": jedną z tych zasłon stanowi wiara w niezmienne ,ja", czyli duszę. Tworzymy nasze własne cierpienie poprzez skomplikowany procesy autoidentyfikacji - mówi Kabat-Zinn. –Ego zaciska się wokół rzeczy. Ktoś w korku ulicznym stuknął w mój samochód. Mówię mu, że właśnie zepsuł „mi" cały dzień!
Jesteśmy w zasadniczy sposób współzależni od innych ludzi i środowiska, twierdzi Ricard w książce „W obronie szczęścia". W każdej chwili między narodzinami i śmiercią ciało przechodzi przez niezliczone przeobrażenia, a umysł jest sceną teatr na której dokonują się miliony przeżyć. Przeżycia te to po prostu zawartość mentalnego strumienia. A jednak w naszym ,ja" dopatrujemy się trwałości, autonomii i wyjątkowości. Takie błędne mniemanie o sobie oraz „oblepiające" ego są źródłem cierpi Osoby medytujące przekonują się, że kiedy przestają traktować swoje emocjonalne wzburzenia śmiertelnie poważnie, „ja" zanika. Wtedy doświadczają świata w sposób bardziej bezpośredni. Zwiększa się tak zwana absorpcja. - Ludzie łakną tego rodzaju autentycznych doświadczeń - stwierdza Kabat-Zinn.
Zachęcanie osób poszukujących szczęścia, by nie tylko wyzbyły się egoizmu, ale też zrozumiały amorficzność ego, wciąż odbierane jest na Zachodzie jako idea radykalna, nawet jeśli niektórzy czołowi neurolodzy doszli do podobnych wniosków. Singer, dyrektor Instytutu im. Maksa Planca we Frankfurcie nad Menem, twierdzi, że mózg nie żadnego „ośrodka decyzyjnego". Że jest jak orkiestra bez dyrygenta.
Napawa nadzieją myśl, że umysł może się zmieniać na lepsze - że staje się bardziej wyostrzony, przyjemniejszy, szczęśliwszy. Najlepszym argumentem Ricarda jest on sam. Wielu ludzi, którzy się z nim stykają, jest zadziwionych poczuciem szczęścia, które z niego emanuje. Ponad rok po swoim kryzysie rodzicielstwa, związanym z telefonem na policję, zaczęłam medytować samodzielnie, od czasu do czasu medytuję z synem, który i końca wyzbył się dawnej, typowej dla nas zapalczywości. Gmera przy kadzidełkach, kiedy skupiamy się na rozwijaniu współczucia dla siebie nawzajem oraz uczymy się spokoju.
Jak mówi Kabat-Zinn: Świadomość przywraca ci twoje własne życie. Dopiero wtedy możesz zdecydować, co z nim zrobić.
Podróż do własnej duszy ruszyli intelektualiści. filozof Matthieu Ricard, psycholog Albert Ellis. fizyk B. Alan Wallace
WYSTARCZĄ 24 MINUTY NA DOBĘ
Usiądź na poduszce po turecku, jeśli sprawia d co kłopot, na krześle lub po prostu połóż się na plecach, pamiętając o tym, by były proste. Rozluźnij mięśnie. Oczy możesz mieć zamknięte, półotwarte lub otwarte. Poczuj wypełniający cię spokój, nie ruszaj się, wyostrz zmysły. Weź powoli trzy delikatne, ale głębokie oddechy, wydychając za każdym razem powietrze przez nos. Pozwól, by świadomość wypełniła całe twoje ciało, rejestruj uważnie wszystko, co się z nim dzieje. Teraz zacznij oddychać zgodnie z naturalnym rytmem. Obserwuj proces wdychania i wydychania powietrza, zastanów się, czy oddech jest płytki i krótki czy raczej głęboki. Nie narzucaj sobie żadnego wymuszonego rytmu. Pozwól ciału oddychać tak, jakbyś miał za chwilę zasnąć, ale rób to świadomie. W twojej głowie po chwili zaczną się pojawiać uwagę może odwrócić jakiś hałas lub inne bodźce płynące z otoczenia. Kiedy zorientujesz się, że coś cię rozprasza, nie staraj się za wszelką cenę ponownie skoncentrować na oddychaniu, lecz pozwól, by niechciane myśli powędrowały dalej. Nie denerwuj się. Ciesz się z tego, że udało ci się zidentyfikować źródło niepokoju. Spokojnie powróć do obserwacji oddechu. Ćwicz tak 24 minuty dziennie. Jeśli okaże się to konieczne, początkujący adepci medytacji mogą sobie pomagać, licząc każdy oddech aż do osiągnięcia liczby 21. Za każdym razem, gdy umysł się rozproszy, należy zacząć liczyć od początku.
ZWYCIĘŻYĆ BÓL
Wielu jest pacjentów cierpiących na chroniczne bóle się skarży, że przepisywane im przez lekarzy środki uśmierzające są nieskuteczne. Pojawia jednak światełko w tunelu. Okazuje się, że do walki bólem można zaprząc umysł pacjentów. Z naukowców z Texas Tech University opracował specjalny Program Zarządzania Bólem i Stresem (PSMP) wykorzystujący wschodnie techniki medytacji oraz ćwiczenia hatha-ioga. Ośmiotygodniowy trening zaaplikowany grupie chorych przyniósł nadspodziewanie dobre rezultaty. Po roku uczestnicy kursu stwierdzili, że poziom doświadczę przez nich bólu zmniejszył się o 79 proc., a zdolność radzenia sobie ze stresem wzrosła o 80 proc. Co ciekawe, aż 98 proc. z nich się zgodziło, ż to efekt stosowania technik, które poznali podczas zajęć.
Katherine Ellison